Kultura

Męski szowinizm. Case study

Na łamach serwisu TVP info ukazał się dzisiaj felieton, w którym jego autor tłumaczy, czym wkurzają go (i nieprzedstawionych bliżej „ich”) feministki. Tekst jest ciekawy przede wszystkim dlatego, że obnaża zupełne niezrozumienie feminizmu oraz ujawnia zaskakujące braki w wiedzy. Choć moją pierwszą reakcją było wzruszenie ramion, bo czy to pierwszy raz i w ogóle jak tu tłumaczyć oczywistości, to po chwili postanowiłam podjąć wyzwanie. A może autor rzeczywiście po prostu nie wie, czym jest feminizm?

Na początku muszę powiedzieć, że omawiany tekst jest pełen klisz i szpilek, które dawno nam – kobietom i feministkom – się znudziły. Już samo przeciwstawienie „feministki vs kobiety” trąci naftaliną. Demonizowanie feminizmu było modne wśród konserwatywnej prawicy na przełomie lat ’60/’70, kiedy przez Stany Zjednoczone przetaczała się druga fala feminizmu. Część kobiet nie chciała już być zdana na łaskę swoich mężów, co było zjawiskiem nowym i rewolucyjnym, a przez to w niektórych budziło strach i obawy. Działaczki na rzecz praw kobiet były więc demonizowane i wyśmiewane, przypisywano im cechy męskie, tym samym sugerując, że „nie są prawdziwymi kobietami”. Oto jesteśmy prawie 50 lat później, a media publiczne serwują nam wyciągnęty z odmętów historii zabieg.

Autor twierdzi też, że feministki chcą zaprzeczać biologii. Przytacza przykład, że to kobiety zachodzą w ciążę, a feministki wmawiają im, że wtedy noszą w sobie bezosobowy płód i że „aborcja jest ok”. Zacznijmy może od tego, że płód jest płodem i jest to fakt medyczny. Ubolewam nad tym, że mamy trend negowania nauki i medycyny. Natomiast w przypadku rzekomego zaprzeczania biologii jest wręcz przeciwnie – feministki nie zaprzeczają, lecz wszędzie podkreślają, że tylko kobiety mogą zajść w ciążę i dlatego kobiety nie mogą być pomijane w dyskusji na tematy związane z ciążą. A co jest, niestety, nagminne – od okropnych standardów na porodówkach po debatę polityczną. Skoro to kobiety w przypadku ciąży ponoszą największe ryzyko zdrowotne, ale też ekonomiczne w dalszym rozrachunku, chcą i muszą mieć prawo decydowania o swoim zdrowiu i życiu.

W 1930 roku Tadeusz Boy-Żeleński (znany dziś jako tłumacz i pisarz, ale ówcześnie także aktywny działacz społeczny, lekarz z wykształcenia) napisał serię felietonów społeczno-obyczajowych w których ustawowy zakaz przerywania ciąży oraz grożące za to ciężkie kary nazwał „największą zbrodnią prawa karnego”. „Uczynić biedną dziewczynę matką, pozbawić ją pracy dlatego, bo się spodziewa macierzyństwa, kopnąć ją z pogardą, zrzucić na nią cały ciężar błędu i jego skutków, i zagrozić jej latami więzienia, jeżeli, chce się od tego zbyt ciężkiego na jej siły brzemienia uwolnić — oto filozofia praw, które, aż nadto znać, były przez mężczyzn pisane!” – pisał Boy-Żeleński w swojej książce o jakże wymownym tytule „Piekło kobiet” (jest w całości dostępna w serwisie wolnelektury.pl, polecam Waszej uwadze). Państwo, w którym kobieta może decydować o tym, czy chce mieć dzieci i ile, jest państwem po prostu sprawiedliwszym dla wszystkich obywateli. I znowuż, jest to rzecz znana od lat co najmniej dziewięćdziesięciu.

Nie chcę jednak, by dyskusja nad tym, czy aborcja jest czy nie jest ok zdominowała ten tekst, ponieważ w felietonie jest jeszcze kilka „kwiatków”, którym chcę poświęcić kilka słów. Autor uważa na przykład, że kolejnym dowodem ku temu, że „feministki zaprzeczają kobiecości” jest podejście do wychowania dziewczynek. Czytamy: „Ich [feministek] zdaniem one [dziewczynki] nie powinny być grzeczne, miłe, eleganckie, uporządkowane i dobre, tylko właśnie na odwrót – już od dziecka robić wszystko na przekór, bo w ten sposób „będą sobą”. Już samo to, że zaprzeczenie swojej tożsamości nazywają byciem sobą, to obraz odwracania pojęć i werbalnego zaprzeczania rzeczywistości.”

Nie spotkałam chyba jeszcze tak prosto i szczerze wyrażonego żalu, że dziewczynki, a co za tym idzie – kobiety, już nie są zawsze grzeczne, miłe, uporządkowane i dobre (!). Przyznam, że jest to nawet rozbrajające, ale nie dajmy się zwieść. Oto mamy doskonale wyjaśnione (choć raczej nieintencjonalnie), czym jest płeć biologiczna – czyli np. posiadanie biologicznych możliwości urodzenia dziecka, a czym płeć kulturowo-społeczna – przypisanie określonej płci oczekiwań narzuconych przez społeczeństwo. W tym wypadku autor oczekuje od dziewczynek określonego zachowania, natomiast ich brak spowoduje, że w jego odbiorze dziewczynki i kobiety nie będą prawdziwymi dziewczynkami i kobietami. Zakłada też, że zachowanie narzucone przez kulturę to tożsamość, co więcej – tę tożsamość warunkuje płcią biologiczną! No kosmos.

Dlatego chciałabym wyjaśnić, bo jak widać nie wszyscy jeszcze o tym wiedzą. Otóż jeśli dłuższą chwilę poobserować małe dzieci, to można zauważyć, że wszystkie one mają różne temperamenty i różne dzikie pomysły wpadają im do głowy (albo i nie wpadają, bo niektóre dzieci wolą święty spokój). Niezależnie od tego, czy dziecko jest chłopcem czy dziewczynką. Dopiero dorośli – rodzice, opiekunowie, nauczyciele – mają tendencję „prostowania” niektórych zachowań i dopasowywania ich do tych oczekiwanych od chłopców i od dziewczynek. W miarę dorastania dzieci słyszą i czują, że chłopcom się bardziej pobłaża, bo są chłopcami więc nie muszą być grzeczni, dziewczynkom natomiast nie pozwala się szaleć, bo przecież dziewczynka musi być uporządkowana i grzeczna. Że różowy jest dla dziewczynek, a niebieski – dla chłopców. Że chłopcy nie płaczą. Że dziewczynki nie biegają. Że chłopcy grają w piłkę. Że dziewczynki muszą mieć porządek w pokoju. Że… Tak można długo. Feminiski natomiast mówią: możesz być sobą, możesz rozwijać swoje pasje niezależnie od tego, czy jesteś chłopcem czy dziewczynką. Możesz mieć długie lub krótkie włosy. Możesz być miła i grzeczna, ale możesz powiedzieć „nie”, jeśli coś ci się nie podoba. Rozumiem jednak, że autorowi nie w smak jest emancypacja dziewczynek.

Myśli autora są tyleż zaskakujące, co przerażające. Pisze na przykład: „dla kobiety jesteśmy w stanie dokonać niemożliwego (…). Dla nich jesteśmy w stanie zdobywać świat, odkrywać nieznane, czyli to wszystko, czego skutkiem jest „postęp”.” Postęp domeną meżczyzn! Taka rycerska wizja! Średniowieczna, rzekłabym. Autor sugeruje też, że feministki uznają za patriarchalizm „stwarzanie dziecku poczucia bezpieczeństwa przez tatę”. A przecież to m.in. feministki walczą o to, by dzieciom zapewnić bezpieczeństwo niezależnie od ich płci, pochodzenia, wiary, orientacji. I idą jeszcze dalej – bezpieczeństwo to powinni i powinny zapewniać i tata, i mama, i inni opiekunowie, z państwem włącznie. Autor zakłada, że kobiety mają naturalny instynkt macierzyński, co też nie do końca jest prawdą. Autor postrzega feministki – i tu widzimy kolejny przejaw niewiedzy (ignorancji, chciałoby się powiedzieć, ale załóżmy, że jest to po prostu brak wiedzy) – jako monolit, jednorodną grupę (nie)kobiet, które wszystkie myślą jednakowo i walczą o to samo.

Już podczas pierwszej fali feminizmu (przełom wieków XIX i XX) działaczki spierały się o to, co jest ważniejsze. Czy prawo rodzinne i zapewnienie kobietom niezamężnym prawa do samostanowienia? A może prawa wyborcze? Czy wystarczy czynne prawo wyborcze, czy walczyć też o prawo do kandydowania w wyborach? Druga fala narodziła się w USA i przyniosła ze sobą wiele ścierających się ze sobą nurtów. Równe prawa na rynku pracy oraz prawo do aborcji. Ale czy też równe prawa dla czarnoskórych? A prawa mniejszości seksualnych? Sojusze powstawały i upadały, były obecne zarówno postawy kompromisowe, jak i te bezkompromisowo odrzucające patriarchat.

Trzeba mieć zamknięte oczy, by obecnie nie widzieć najróżniejszych postaw feministycznych. Myślę, że wiele lewicowych feministek zupełnie nie zgadza się z Magdaleną Środą w kwestii 500+. Mamy feministki w Sejmie, które chciałyby zapewnić potrzebującym kobietom więcej świadczeń z budżetu państwa, i mamy aktywistki na ulicach, które swoim ciałem blokują faszyzujące marsze. Mamy anarchofeministki w stylu Pussy Riot. Mamy też wiele kobiet (i mężczyzn), które zgadzają się z wieloma feministycznymi postulatami, ale przez gardło im nie przejdzie „jestem feministką”.

Co ciekawe, impulsem dla autora do napisania felietonu była internetowa dyskusja wokół określenia, że „Iga Świątek serwuje jak mężczyzna”. „Himalaje absurdu” – pisze autor o komentarzach, że jest to obecnie określenie niefortunne. Nie wiem, co o tym sądzi sama tenisistka, ale ja jestem zmęczona wszechobecną meską normą. I nie chodzi tu o negowanie różnic biologicznych, ale o fakt uznawania za sukces, gdy kobieta dorówna mężczyznie. No nie, męskie normy i standardy nie są lepsze. Nie są też gorsze, po prostu są. I zwracając uwagę na język, feministki dążą do świata bardziej sprawiedliwego – dla obu płci.

Tekst Samuela Pereiry, bo to jego felieton tutaj wałkuję, jest łatwy do rozbrojenia. W zamyśle pewnie miał być lekki i zabawny, ale wyszedł zwyczajnie płytki. Być może autor myśli, że „dowalił” i wyśmiał feministki, a tak naprawdę udowodnił, że nie wie ani czym jest feminizm, ani nie rozumie zmian w języku i postawach społecznych. W zalewie hejterskich tekstów oraz przeinaczanych faktów na TVP Info taki tekst nie jest niczym niezwykłym, ale może właśnie powinniśmy przestać ignorować bzdury i zacząć punktować. Świat zrobił parę kroków do tyłu i z pewnych tematów trzeba zrobić powtórkę, a przy okazji może też pokażemy komuś, że też jest feministką. Albo feministą.


Photo: Gabrielle Rocha Rios / Unsplash

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *